wtorek, 15 marca 2011

Syberia za grosze - 16

Hmmm... i tu się zaczynają schody, bo... nie wiem, co pisać. A może inaczej - nie wiem, czy to, co napiszę do końca będzie zgodne z prawdą. A może znajdzie się ktoś, kto odwiedzał te miejsca i wie, jaką pełniły rolę. Zachodnia Buriacja, to tereny, na których dominował szamanizm. Wspominałem, już o słupach plemiennych i paskach materiału oznaczających życzenie-modlitwę, ale krowia czaszka spoglądająca z wysokiego płaskowyżu na Bajkał? Wokół ani żywej duszy i jak tu kogoś zapytać, jak poprosić o wyjaśnienie? Dzwoneczki mogli powiesić kiedyś turyści - różne dziwne rzeczy przychodzą nam przecież do głowy, ale nie wierzę, że jakiś turysta porwał i zabił Buriatom krowę, by przygotować super zagadkę dla Rafała, który być może kiedyś wybierze się w te strony.
 Żadnemu, nawet najbardziej porąbanemu turyście nie chciałoby się też ciosać skał, by ustawiać je w postaci słupów - no chyba, że byłby to turysta z Wyspy Wielkanocnej.

niedziela, 13 marca 2011

Syberia za grosze - 15

Jak myślicie, jakich zdjęć najwięcej zrobiłem na Syberii?
Pięknych krajobrazów, niespotykanych ujęć dzikich zwierząt, reportażowych strzałów zza węgła? A może niespotykane fotki architektury?  Nie, nic z tych rzeczy!
Portrety, portrety, portrety... dziesiątki, setki portretów. Gdy pakowałem do plecaka aparat myślałem, że będę musiał pstrykać fotki z ukrycia niczym snajper za linią frontu, a tymczasem wcieliłem się w rolę darmowego automatu do zdjęć.  Tak, tak wszystkie robiłem z własnej i nieprzymuszonej woli, ale gdy tylko sięgałem po aparat wszyscy jak na komendę stawali grzecznie i zaczynali pozować. Przeżycia bezcenne - czułem się jakbym zarabiał na życie, robiąc zdjęcia legitymacyjne. Cóż było robić - trzaskałem kolejne portrety.






środa, 9 marca 2011

Syberia za grosze - 14

Mmmmm... pięknie pachnie. Na dodatek to polska kiełbasa. Nieważne, że wiele tysięcy kilometrów od rodzinnego kraju. Polska wieś na Syberii,  polski rzeźnik (konsul ściągnął go naprawdę znad Wisły), polski apetyt... Niestety frykasy przygotowywane były wyjątkowo na hucznie obchodzone stulecie wsi. Codzienność nie pachniała tak pięknie. Powiem więcej ona śmierdziała jak wszyscy diabli! Przed wyjadem postanowiłem, że będę sypiał w miejscowych chatach i stołował się u ludzi, których spotkam. Uważałem, że tylko w ten sposób można naprawdę poznnać tubylców, ale czym dalej od szosy, dalej od cywilizacji, tym bardziej zaczynał mi się podobać mój maleńki namiocik i cokolwiek do jedzenia, byle wyprodukowane daleko stąd i szczelnie  zapakowane w metalową puszkę.
Sklepy owszem są, no może nie sklepy, ale małe izby wydzielone w drewnianych chatkach niepodobne nawet do naszych sklepików z czasów głębokiej komuny. Kiełbasa była, a jakże, ale żeby ją zjeść i nie wrócić w plastikowym worku, musiałbym wypijać do każdego posiłku chyba z litr wódki, a ja jestem przywiązany do mojej wątroby i nie lubię jej przeciążać. Tam więc, gdzie warunki sanitarne były znośne, zwłaszcza nad Bajkałem, kupywałem ryby - najczęściej przyrządzane na setki sposobów Omule - mmmm palce lizać, ba nawet zdarzało mi się jadać banany. A dalej? No cóż spróbowałem ryb z puszki,  można kupić takowe i... zrezygnowałem dość szybko. Dlaczego? Mam trzy warianty odpowiedzi.
1. Miałem szczęście kupić jakieś gatunki ryb, które smakiem i konsystencją różniły się od wszystkich jadanych wcześniej. 2. W czasie podróży stałem się zbyt wybredny. 3. To, co kupiłem w puszkach było podobne do zmielonych rybich wnętrzności zalanych olejem.Nie jestem chyba zbyt wytrwały, bo po drugiej czy trzeciej próbie poddałem się i zacząłem szukać alternatywy dla rybnych konserw i o dziwo znalazłem! Konina, tak to jest to! Może nie rozkosz dla podniebienia, bo dość twarda i żylasta, ale gdy bardzo wysiliłem wyobraźnię, przypominała gotowaną wołowinę i przyprawiona była całkiem nieźle. To była moja codzienność kulinarna. Owszem zdarzały się święta np. zaproszenie na pyszny obiadek i kolację, do polsko-rosyjskiego małżeństwa mmmm... palce lizać. A przy okazji i tradycyjna bania - taka opalana drewnem z brzozowymi rózgami, do pobudzenia krążenia na plecach. A potem? No cóż... znów namiot, konina, namiot, konina, namiot, konina...

piątek, 31 grudnia 2010

Syberia za grosze - 13

Wszyscy wiedzą, czemu służą chorągiewki w Tybecie - poruszane wiatrem wypowiadają za nas modlitwy. W Buriacji podobną rolę pełnią paski kolorowych materiałów przyczepione na klanowych słupach, lub na drzewach w jakichś ważnych miejscach. Choć daleki jestem od kultywowania obrzędów szamańskich, też zawiesiłem swój pasek na tym słupie, bo kojarzy mi się z serdecznym życzeniem i troską. Niech ta fotografia stanie się dla Was wszystkich dobrym znakiem - wróżbą na nadchodzący Nowy Rok 2011. Życzę wszystkim dużo radości w odkrywaniu bliższych i dalszych zakątków świata.

czwartek, 30 grudnia 2010

Syberia za grosze - 12

 Wiem, wiem, wiem. Biura podróży mają całe armie rezydentów, najlepszych przewodników i wszystko NAJ! A ja głupi nie chcę z tego skorzystać! Za 500 rubli można wykupić całodzienną wycieczkę. Przewodnik pokaże najważniejsze miejsca w okolicy, rozpali ognisko i ugotuje pożywną zupę... czego jeszcze chcieć??? No niby nic, ale muszę razem z innymi turystami oglądać te same widoki, fotografować te same miejsca; odpoczywać, gdy oni mają na to ochotę. Nikt nie chce zrozumieć, że w jakimś miejscu warto zostać kilka godzin, by porozmawiać z ludźmi, albo zaczekać na lepsze światło. Brrrr...
Co więc pozostaje. Dogadać się z właścicielem jakiejś miejscowej TAXI. Oleg, choć nosi rosyjskie imię, jest Buriatem z dziada pradziada i zna tu każdy kąt. 
Na początku rzuca mi w twarz "1800 i ani kopiejki mniej", ale opuszcza od razu 300, gdy dowiaduje się, że jestem z Polski, a nie ze zgniłego zachodu. Broń Boże przyznać się do tego, że ktoś profesjonalnie zajmuje się fotografią, bo cena idzie od razu do góry. Ideałem jest nauczyciel np. geografii, bo  to usprawiedliwia podróże, a jednocześnie, ze względu na głodowe pensje rosyjskich nauczycieli budzi współczucie i... cena po długich targach leci w dół o następne kilkaset rubli. W czasie podróży po Syberii oprócz krajobrazów interesowały mnie pozostałości po sowieckich łagrach i zapomniane ślady polskości, więc postanowiłem odnaleźć groby adiutanta Andersa i kilku innych Polaków.
Mój kierowca upierał się, bym kupił jeszcze czikuszkę, bo nie wypada nie wypić nad grobem rodaka i kilku kropel nie strząsnąć na ziemię. W maleńkim sklepiku po drodze na zagrychę była tylko śmierdząca z daleka kiełbasa i konserwowe ogórki, ale niezrażony tym Oleg, powiedział, że ma w domu jedzenie, więc kupiłem butelczynę oraz ogórki i zajechaliśmy do jego chaty. Jedzenie owszem miał - połówkę czerstwego chleba, ale wódkę postanowił rozpocząć już w domu. Na początku nie chciałem pić, twierdząc , że wychylę symbolicznie na grobach, ale gdy zauważyłem, że mój kierowca planuje samodzielnie wchłonąć całą zawartość, z obawy o swoje życie i zdrowie, wyciągnąłem plasikowe stakańczyki i dzielnie mu pomagałem, by jak najmniej promili znalazło się w jego organizmie. Groby udało się nam odnaleźć, ale alkoholu nie mieliśmy już ani kropli. Do końca dnia Oleg jeździł idealnie, może dlatego, że każdą dróżkę w stepie znał na pamięć, a niektóre sam wydeptał, a właściwie wyjeździł swoją Niwą.

środa, 29 grudnia 2010

Syberia za grosze - 11

 Jak się poruszać po Syberii? Oczywiscie koleją, koleją i jeszcze raz koleją! Ale nawet w Rosji tory gdzieś się kończą i co dalej? Autonogi to też dobry pomysł, ale ile można podróżować " z kamasza" z całym dobytkiem na plecach? Może rower? Czemu nie? Też próbowałem, a jak!. Można w jednym miejscu kupić, przejechać kawał drogi i taniej sprzedać u celu podróży. Od biedy da się nawet jechać na tym ustrojstwie po stepie, ale problemem były duże odległości i ograniczony czas. Marszrutki też nie wchodzą w rachubę, bo do wielu zabitych dechami wsi nie dojeżdżają nawet te wszędobylskie busy. Co więc pozostaje? Kciuk do góry i machamy! Tylko pamiętajcie, by się wam palce nie pomyliły.
Na odludziu zatrzymuje się właściwie każdy "machnięty" samochód, jeśli nawet nie po to, by mnie zabrać, to przynajmniej zapytać, co się stało, że tak macham :) Często też nie chcą słyszeć o zapłacie, a raz zażenowany kierowca odpowiedział: "Jakie pieniądze? Ot gościa do wsi przywiozłem". Dzień później prosiłem, by obwiózł mnie po okolicy i to samo,  z ledwością wcisnąłem mu zwrot kosztów benzyny. Nie polecam za to motocykli, nawet tych z koszem. Gdy pani Sabinka wiozła mnie swoim niebieskim Iżem, wprost zakochałem się w radzieckiej myśli technicznej, bo mijaliśmy bez problemu nie tylko dziury wielkie jak kratery na Księżycu, ale również pokonaliśmy rzekę, która nie wiedzieć czemu przecięła nam drogę. Czemu więc się czepiam? Bo nie da się na tym siedzieć. Mój plecak leżał sobie bezpiecznie w koszu, a ja podskakiwałem na tylnym siedzeniu wyżej niż rekordy życiowe Artura Partyki.
Niestety nie wszędzie jest tak kolorowo. Czym bliżej miejscowości atrakcyjnych turystycznie, tym więcej trzeba płacić za przejazd. Przykładem jest taksówka Olega, który chciał ze mnie zedrzeć skórę, jakbym był amerykańskim milionerem. Czasami jednak warto wydać trochę zaskórniaków, by wynająć auto z kierowcą i przewodnikiem w jednej osobie, ale o tym już w następnym poście.

wtorek, 28 grudnia 2010

Syberia za grosze - 10


Fotoblog charekteryzuje się tym, że fotografie dominują nad tekstem. Niestety w ostatnich postach przesadziłem z moim gadulstwem, więc tym razem tylko zdjęcia, a dokładniej pocztówki. Pstrykam w każdej podróży trochę tego typu fotek, by po powrocie zrobić tradycyjne pocztówki dla znajomych i... niestety zawsze kończy się tylko na planach :(


poniedziałek, 27 grudnia 2010

Syberia za grosze - 9

 W czasie pobytu w Rosji poznałem Sergieja i Aleksego - filmowców, którzy tworzyli film o ludach żyjących na Syberii. Choć działo się to na terytoriach należących pierwotnie do Buriatów, kręcony odcinek opowiadał o Polakach. Żyje nas tam przecież całkiem sporo. Sergiej to doświadczony fotograf i reżyser, nakręcił już kilka filmów o różnych plemionach i zawsze udawało się mu zyskać zgodę na nagranie... z wyjątkiem Polaków.
Tu sprawa nie była taka łatwa. Nikt nie chciał nic powiedzieć, no może kilku bardzo, bardzo "zmęczonych" rodaków, z którymi on nie mógł się dogadać po rosyjsku, a ja po polsku. Nasze ślady przecięły się na zakurzonych drogach chyba ze trzy razy.
W czasie kolejnych spotkań widziałem coraz większą troskę na jego twarzy - A może ty Rafał? - zapytał w desperacji. Może powiesz, coś o sobie? Hmmm... Przecież ja jestem tu od kilku dni - odpowiadam - Po to przyjechałem do Wierszyny, by jak Wy poznać życie Polaków, co ja mogę o nich powiedzieć? Ale czego się nie robi dla kolegów po fachu, którzy na dodatek pracują na tym samym modelu kamery. Ostatecznie, jak to także w filmach dokumentalnych bywa, nagięliśmy trochę rzeczywistość do naszych potrzeb - zaaranżowaliśmy rozmowę trzech Polaków.
Wszystko cacy, jest jednak małe ale... Pierwszy z nich to Albert - Rosjanin, drugi to Wiesiek - Polak, który tydzień wcześniej został oddelegowany tu przez konsulat, no i ja - turysta, który szuka we wsi pierwszego noclegu - cholerni eksperci, jak w naszych programach publicystycznych! I jak tu nie zgodzić się z hasłem "Telewizja kłamie"? Dopiero w czasie nagrania dowiedziałem się, że Albert robi dla polskości na tych ziemiach więcej niż niejeden Polak i wie naprawdę dużo. Ufff... mur runął, nastąpił przełom, film uratowany.  Tego samego wieczora poznaję Baira - Buriata, który kiedyś będzie wielkim szamanem, jak jego dziadkowie zarówno ze strony ojca, jak i matki. Do późnej nocy odstresowujemy się po nagraniu w polsko -rosyjsko - buriackim gronie, ale mimo potężnego szumu w głowie, zasypuję go mnóstwem pytań o buriackie wierzenia i zwyczaje. Przed północą kojarzę już słowa: tarasun, biełyj pistel, bogarodzka trawa, czy tengri, ale kapac mogę nauczyć się tylko w teorii, bo Bair czeka wciąż na znak. Jego dziad powiedział przede śmiercią, że Bair ma dar, ale kapac można tylko wtedy, gdy poczuje moc, więc czeka i czeka, bo moc nadal nie przychodzi. W tak zwanym międzyczasie pracuje jako elektryk. Dla mnie to jednak postać magiczna.
Gdy ja z ledwością znajduję drogę do swego namiotu, Albert i Mietek tylko przy  boskiej pomocy trafiają do  domów, Bair wsiada za kierownicę i odjeżdża w dal, jakby jego Łada miała autopilota. Szok przeżywam jednak dopiero następnego dnia, gdy  próbuję mu pomóc w pracy i przy okazji dowiedzieć się więcej o buriackim szamaniźmie. Bardzo wczorajszy wchodzi na słup i pod napięciem przyłącza druty, po czym znika mi z pola widzenia.
Zjadam śniadanie i idę sobie fotografować. Gdy wracam koło południa, pojawia się też Bair. Przypomina sobie o moim istnieniu, chwiejnym krokiem idzie po narzędzia i znów znika na kilka godzin, zostawiając porozciągane kable, puszki i lampy, jakby zdolność znikania była czymś tak naturalnym jak jedzenie czy spanie.
Gdy wracam wieczorem do wioski Baira nadal nie ma. To znaczy wiem, że na pewno jest gdzieś w pobliżu i odpoczywa, bo znikanie jednak bardzo wyczerpuje, ale moje poszukiwania nie przynoszą rezultatu. Gdy budzi mnie wycie silnika Łady, na zegarku jest już prawie pierwsza w nocy. Chyba i tak niewiele bym dziś z niego wyciągnął. Następnego dnia poznaję przeciwieństwo Baira - młodego Buriata, który uczy się w salezjańskim seminarium, a teraz pomaga prowadzić coś w rodzaju misyjnych Wakacji z Bogiem. Imienia niestety już jnie pamiętam, ale przy tej okazji również serdecznie pozdrawiam.
 Po raz kolejny spotykam też ekipę rosyjskiej telewizji. Aleksy macha mi przyjaźnie, łapiąc dźwięki futrzanym mikrofonem, a Sergiej tak zajęty jest filmowaniem polskich dzieci, że przez kilkanaście minut w ogóle mnie nie zauważa. Okazuje się, że zachód słońca planujemy oglądać z tej samej góry, która króluje nad okolicą, ale ja chcę jeszcze po południu powłóczyć się samotnie po tajdze i na szczycie się nie spotykamy. Więcej też już nie wchodzimy sobie w drogę. Może jeszcze kiedyś na jakichś bezdrożach Rosji? Kto wie..

wtorek, 21 grudnia 2010

Syberia za grosze - 8






 Skała Szamana - najświętsze miejsce Azji. Hmmm... niby nic takiego - niewielki skalisty półwysep, który jest żelaznym punktem programu każdego turysty na Olchonie, ale rzeczywiście działa jakaś magia tego miejsca.
Nie chodzi wcale o to, że słyszałem wiele przepięknych legend związanych z tą skałą i dałem się ponieść nastrojowi chwili; nie o to, że przez znawców tematu uznawana jest za jeden z najsilniejszych  na świecie czakranów, bo nie wierzę w te bajki; magia polega raczej na intensywności doznań, jakich w tym miejscu mogłem doświadczyć.
Weźmy chociażby kolory. Nie cierpię sztucznego nasycenia barw, charakterystycznego dla większości  współczesnych cyfrówek, ale tam taka saturacja była prawdziwa; co więcej, mam wrażenie, że matryca nikona nie była w stanie oddać bogactwa kolorów. Skały rankiem były intensywnie złote, w południe zmieniały się w kość słoniową, przed zachodem były krwistoczerwone, wieczorem błękitna poświata błądziła po nich jak po ostrzu magicznego miecza a przy tym czysta, dostojna, nieziemska wręcz barwa Bajkału...
Według mojego planu miałem porzucić wyspę  po kilkunastu godzinach, a trzy razy rozbijałem tam swój namiot. Dwie noce dumałem przy Skale Szamana, jedną spędziłem na jakimś kamiennym uroczysku. Jeszcze w pociągu znajomi Rosjanie mowili "Jeśli ktoś chce pojechać tam, by popatrzeć i zrobić zdjęcia, to szkoda jego czasu. Siądź gdzieś samotnie - radzili mi - i słuchaj. Bądź cierpliwy, słuchaj, słuchaj a Bajał przemówi i pomoże ci zrozumieć  samego siebie."

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Syberia za grosze - 7

   No dobrze. Wysiadamy z pociągu. Nie będziemy przecież cały czas patrzeć na Syberię z okna. Ale co dalej? Skupić się na przyrodzie, na krajobrazie czy może przyjrzeć się ludziom, ich życiu i zwyczajom? A może poszukać śladów polskości? Przywożono tu przecież wielu Polaków i to niekoniecznie na wczasy klimatyczne. Siedzę tak sobie na plecaku naprzeciw dworca autobusowego i dumam, jak najszybciej wyrwać się z miasta. Postanawiam wsiąść do pierwszej marszrutki, jaka się pojawi, gdy nagle słyszę, jak ktoś wykrzykuje moje imię. Julia i jej kolega, którym po kradzieży w pociągu pomagałem dogadać się z Rosjanami, wybierają się na Olchon i nalegają, bym pojechał z nimi. Wcześniej planowałem wybrać się nad Bajkał, więc dlaczego nie?
Pakuję się z nimi do busa i jedziemy razem. Rozmowa jednak niespecjalnie się klei. Ot taka angielska uprzejmość, nienaganne maniery, ale brakuje mi tej słowiańskiej serdeczności Przez następne osiem godzin podskakujemy razem na wyboistych drogach, ale już wiem, że nie dam się namówić na nocleg u Nikity, gdzie zarezerwowali pokoje. Teraz nie dałbym się już w ogóle przekonać do tej podróży i wiem, że już nigdy tam nie wrócę. Nie dlatego, że nieciekawe krajobrazy - wręcz przeciwnie - zapierają dech w piersiach; nie dlatego, że niesympatyczni ludzie - przeciwnie, dobrze ich wspominam. Czemu więc nigdy więcej? Odpowiedź jest banalna. Ta wyspa umiera - dla mnie umiera.
 Za rok, a może już w momencie pisania tych słów zmieni - zmiania się w jedną wielką bazę turystyczną.  Nikita jest pierwszy ale za nim idą inni. Żałuję, że nie przyjechałem tu trzy lata wcześniej. Dwa lata temu Olchon zelektryfikowano i maszyna ruszyła. Już latem w ziemi czaiły się podwaliny domków turystycznych, może nawet pensjonatów i hotelików. Niby nadal miejscowi mieszkają w chatach, w których nawet odporny turysta nie jest w stanie zamieszkać, ale już w powietrzu czuć zapach zmian. Nic nie będzie takie jak dawniej. Kolejny martwy punkt na mapie.

niedziela, 12 grudnia 2010

Syberia za grosze - 6

   Fotografia pamiątkowa? Dlaczego nie?! Nie dzielę zdjęć na "artystyczne" i pamiątkowe. W każde staram się włożyć kawałek siebie. Nie odmawiam strzału nawet wtedy, gdy mam 2 sekundy na naciśnięcie spustu i następne 3  na podanie adresu e-mail, gdy nie ma czasu na wybór miejsca, światła, perspektywy, ogniskowej, głębi ostrości i wielu innych bardzo ważnych rzeczy. Może dla tej dziewczyny, która czekała na chłopaka wracającego z wojska, liczy się tylko to, by zapisać ten moment. Może jemu niekoniecznie chodzi o to, by uchwycić ich w efektownej pozie. Może taka zwykła fotka strzelona ze stopni wagonu na zawsze zagości w ich rodzinnym albumie. Jeśli tak, to wcale się jej nie wstydzę. Wstyd mi tylko za to, że ci wszyscy ludzie poznani w drodze dopiero teraz otrzymują fotografie. Gdybym czekał cztery miesiące na zdjęcie, pewnie ze złości przegryzłbym fotografowi tętnicę szyjną. Całe szczęście, że dzielą nas tysiące kilometrów :)
   Nigdy nie ustawiam ludzi do zdjęcia w czasie wesel i innych imprez, staram się raczej polować na dobre ujęcia, ale jeśli ktoś zastyga w banalnej pozie i czeka na dźwięk migawki, to zawsze go usłyszy. Takie fotografie nigdy nie zawisną w salach wystawowych, ale również mają swoją wartość.
Nie bójcie się więc zdjęć pamiątkowych, nie bójcie się posądzenia o brak artyzmu. Czasami fotki "artystów" wykonane są w idealnych warunkach oświetleniowych, skadrowane w najbardziej "oryginalny" sposób, zapisane np. na modnej kliszy, która daje piękne ziarno i... i... i nie ma na nich po prostu nic.  Fotografia to nie sztuka przerabiania zdjęć w modnej technice, to nie sztuka użycia aparatu za 30 czy 50 tysięcy. Fotografia to sztuka patrzenia na świat we własny sposób.  Fotografujemy nie po to, by zachwycić innych karkołomnym kadrem, czy niespotykaną obróbką, ale po to, by patrząc na zdjęcie, pomyśleć - tak, taki jest właśnie mój świat. To wszystko, co mówią inni, przestaje być wtedy ważne.





piątek, 10 grudnia 2010

Syberia za grosze - 5

  
   Co za oknami? Czym dalej od Moskwy, tym skromniej, wręcz biednie, ale widoki przepiękne. Fotografować dość trudno (szpalery drzew sadzone wzdłuż torów, słupy elektryczne i druty), ale leżysz sobie na górnym łóżku i patrzysz, patrzysz i patrzysz. Gdyby ktoś chciał wiedzieć, gdzie dokładnie się znajduje, to zdradzę mu w tajemnicy, że od czasów carskich istnieje w Rosji kolejowy system GPS, który z dokładnością do 100 metrów podaje odległość od Moskwy. To wcale nie żart! Na dolnym zdjęciu widzimy właśnie urządzenie wskazujące - jesteśmy na 4014 kilometrze. Przy okazji jeszcze jedna uwaga dotycząca czasu. Nikt się z nim nie liczy oprócz... kolei żelaznych. Mimo olbrzymich odległości pociągi są bardzo punktualne, ale musicie uważać, bo na każdym dworcu są tunele czasowe. Wysiadacie z pociągu o 15.00. Postój przewidziano na 40 minut, więc idziecie zobaczyć miasteczko i nagle na zegarze widzicie np. 20.00. Trzy głębokie wdechy, liczycie do 10 i wszystko wraca do normy. Po prostu przypominacie sobie, że na dworcach obowiązuje czas moskiewski, a w sąsiednich uliczkach już lokalny.
Już z pociągu widać, że rosyjskie drogi bardzo kiepskie. Najczęściej jeżdżą po nich Łady Niwy i... jakieś terenówki na gąsiennicach. Wiadomo Rosjanie naród przyjazny, miłujący pokój, ale praktyczny. Po co robić pojazdy z cienkiej blachy i plastiku? W czasie stłuczki a to reflektor się strzaska, a to zderzak popęka, a tu wieżdżasz na słupo i nic, no... najwyżej sąsiednia wioska nie ma z tydzień światła. A jak ustawisz odpowiednio wieżyczkę, to nikt ci na drodze nie podskoczy. Wot haroszyj awtomobil! A tak naprawdę te transportery wyglądałyu mi na kupę złomu, choć mogę się mylić - w wojsku nigdy nie byłem, do asów wywiadu też trudno mnie zaliczyć :)

czwartek, 9 grudnia 2010

Syberia za grosze - 4

Jak nie umrzeć z głodu? Hmm..  to całkiem proste.Wystarczy iść do wagonu restauracyjnego, który ugości nas od 9.00 do 23.00 (kuchnia czynna w godzinach 12-12.30, 15 - 16 oraz 18 - 18.30) W innym czasie serwują tylko alkohol i drobne przekąski. Ceny wcale nie takie niskie np. obiad 40 -50 zł, tyle samo butelka przyzwoitego wina. Ale stop, stop! Przecież nie jedziemy na Syberię, by jeść to samo, co w każdym europejskim pociągu! Co więc pozostaje? A no peronowe babuszki, które sprzedają wkustnyje pierogi z mięsem serem i kapustą,  ryby, placki z ikry, warzywa i owoce. Najlepsze ryby jadłem w Barabińsku i Primorsku, no może z wyjątkiem jednej - Pieli, którą miejscowi wędzą w całości bez patroszenia i skrobania. Skubie się później małe kęsy, odgarniając łuski. Rosjanie nie mogli zrozumieć jak może mi nie smakować Piela. Co jak co, ale Piela?! Dziwny ty masz smak Rafik, oj dziwny! Udobruchali się trochę, gdy zobaczyli, jak pochłaniam cedrowe orzeszki, choć między Bogiem a prawdą to właściwie z orzeszkami mają niewiele wspólnego, bo to nasiona wyskubane z gotowanych lub prażonych szyszek.  Co do picia oprócz coca-coli?  Różne piwa, o zgrozo  najczęściej w plastikowych butelkach oraz uwielbiany przez Rosjan kwas, który szczerze mówiąc mnie nie zachwycił, ale trzeba przyznać, że w upalne dni skutecznie gasił pragnienie.
Jak z cenami? Bardzo przystępne. Pierogi po 2-3 złote, ryby od 2 do 8 zł. Placki po 1-2 zł. Duża cola to 10-12 zł, tyle samo co pół litra ichniejszej gorzałki.
Zapyta ktoś no dobrze, ale jak to przeżyć?! Po pierwsze zaszczepić się przed wyjazdem (pamiętajcie by pomyśleć o tym co najmniej 3-4 miesiące wcześniej). Po drugie uważać na podróbki, zwłaszcza na podrabiane babuszki. Te prawdziwe przygotowują potrawy przed przybyciem pociągu, przynoszą je gorące na peron, a ponieważ nie żądają za wiele, wszystko sprzedają. Kupujemy więc pyszne i świeże potrawy. Jeśli do tego wypijemy setkę miejscowego "lekarstwa na wszystko", nic nam się nie stanie. Gorzej jeśli kupimy trochę drożej gotowe zestawy na plastikowych tackach od "europejsko" wyglądających sprzedawców. Najczęściej prowadzą oni jakiś mały bar w pobliżu dworca i przed każdym wiazdem pociągu podgrzewają w mikrofali niesprzedane wcześniej porcje. Jeśli dodamy do tego trzydziestostopniowe upały... kończyć chyba nie muszę. Rewolucja bolszewicka przy tym to mały pikuś. Jeśli jednak będziecie się trzymać moich wskazówek, nic złego Was nie spotka. Ja z  wielkiego zapasu leczniczego węgla, który sprzedała mi znajoma farmaceutka nie zużyłem nawet jednej pastylki, choć próbowałem tylu miejscowych "smakołyków", że chyba już wszystkich nawet nie pamiętam.

środa, 8 grudnia 2010

Syberia za grosze - 3

Z Warszawy do Moskwy niestety trzeba jechać pociągiem "europejskim" z trzyosobowymi przedziałami, ale dalej polecam plackartę, czyli wagon bez przedziałów, gdzie jest ponad 50 miejsc sypialnych. Które miejsca wybrać? Moim zdaniem najlepiej górne, bo mamy je tylko dla siebie, a na dolnych w ciągu dnia każdy może siedzieć. Najgorsze miejscówki to 33-38  (tył wagonu przy drzwiach do toalety i zbiorowego kosza na śmieci), trochę mniej uciążliwe są miejsca 1-4 oraz 53 - 54 (dwa ostatnie za to idealnie nadają się dla ludzi z laptopami  (dostęp do gniazdka 250 V). Warmos oczywiście zakupił dla mnie idealne miejscówki :) Plackarta to świetne rozwiązanie dla tych, którzy naprawdę chcą poznać Rosjan. Tu nie można się nudzić. Cztery dni  mijają, jak z bicza strzelił. Do końca życia zapamiętam zespół aktorów z Czity - wspaniałych ludzi, z którymi przegadałem połowę podróży. Żeby mieć pretekst do niekończących się pogaduszek, ciągle zmienialiśmy strefy czasowe. Jeśli w Warszawie był ranek, przechodziliśmy na czas warszawski. Gdy nad Wisłą zapadała noc szukaliśmy miejsca, gdzie ludzie jescze nie spali i tak bez końca. Raz żyliśmy według czasu moskiewskiego, raz irkuckiego innym razem nowosybirskiego. Gdy wysiadałem z pociągu, mój organizm dosłownie żebrał choć o kilka godzin snu.
Drugiego dnia znałem też prawie całą obsługę pociągu. Prowadnicy na służbie byli bardzo regulaminowi, ale prywatnie szalenie sympatyczni i gościnni. Nie raz w zażartych dyskusjach, przy "tradycyjnie" zastawionym stole, ratowaliśmy świat, poprawialiśmy to, co psują politycy obydwu krajów a nawet odnajdowaliśmy odległych wspólnych przodków. Nagminnie też wskakiwaliśmy w ostatniej chwili do odjeżdżającego pociągu. No cóż czasami nawet 40 minut postoju to za mało, by zerknąć na miasteczko i uzupełnić zapasy. Wbrew powszechnej opinii podróż jest raczej bezpieczna. W ciągu 10 dni spędzonych w pociągach, zdarzyły się tylko dwie nieprzyjemne sytuacje. Jedna z podróżnych chlusnęła drugiej gorącym czajem w twarz, a innym razem okradziono Angielkę i Holendra, ale gdy się pije za dużo i coś ćpa, to trudno zachować portfel.

wtorek, 7 grudnia 2010

Syberia za grosze - 2

Nie, to nie pomyłka - to też Syberia, nie Karaiby ;) Jak dojechać? Hmm... odpowiecie pewnie "Jak najszybciej". Ale właściwie po co? Po co się spieszyć? Ja zarezerwowałem ponad trzy tygodnie ale według miejscowych  to zaledwie chwilka. Samolotem tradycyjnie odradzam, bo Tu polew, a i wysokich sosen też nie brakuje... No i po co z mojego powodu ma obcy premier obściskiwać naszego zapracowanego Donalda? Pedałować nie lubię, więc zostaje kolej żelazna. Nie wiedzieć czemu nie cierpię biur podróży, choć one wielką miłością pałają do moich pieniędzy. Jak więc nie dać się złupić? Ja poleciłem się opiece boskiej i... maleńkiej, ale bardzo sprawnej firmie Warmos, która na początku miała tylko załatwić mi wizy białoruską, rosyjską i mongolską, a ostatecznie kupiła mi w Moskwie bardzo tanie bilety, udzieliła cennych wskazówek i ogólnie pomogła zaoszczędzić dużo kasy.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Syberia za grosze - 1

Tak, tak... Mea culpa. Obiecałem i... trochę za długo to trwało, ale sezon ślubny się skończył i mam znów czas na oddychanie, spanie i... pisanie. Pozdrawiam zwłaszcza Tych, którzy z miłości do fotografii.. a czasami do starego kraju wpadali na chwilę, by przy kawie przenieść się o kilka... lub kilka tysięcy kilometrów i popatrzeć moim okiem na świat. Żeby nie było jednak za słodko, nie pokażę ani Skrwy, ani Tatr, ani plaży w Łebie. Zabiorę Was tym razem na Syberię. Założenia wyprawy się nie zmieniły - jak zawsze ma po być tanio i warunki po prostu królewskie... no... może prawie...królewskie. Na poprzedniej wyprawie miałem tylko aparat kompaktowy, teraz lustrzankę, ale tańszą niż kompakt w kiosku za rogiem. Za leciwego Nikona D70 w dobrym stanie dałem 300zł, obiektyw Nikon 50 1.8 możecie znaleźć już od 250zł. Żadnych kabur i ciężkich toreb z drogimi słoikami. Na wszelki wypadek umieściłem też w bucie (to świetny pokrowiec zastępczy) rozklekotane szkiełko 35-80 Koszt? Hmm... może ze 30 zł, ale 50 -ka spisywała się świetnie i "zoom" prawie całą podróż spędził w "futerale".

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Norwegia za grosze - 12

Tłum. Tak, to nie pomyłka. W Jotunheimen można natknąć się na tłum. Tam niestety też są "ceprostrady". Można również spotkać wielu Polaków. Niczym szczególnym się nie wyróżniają, ale jeśli przechodząc koło namiotu usłyszycie znajome k... mać, to jasny znak, że przebywa tu jakiś turysta znad Wisły. Gdzie więc na pewno nie znajdziemy świętego spokoju? A no niestety na Galdhopiggen. Jeśli na wysokości lodowca Piggbrean zobaczycie w dole małe poruszające się nitki, nie przecierajcie oczu, to nie zwidy. Od strony Juvvashytty nadciągają bowiem "pociągi", albo jak kto woli "owieczki na rzeź prowadzone". Kilkunasto, lub kilkudziesięcioosobowe grupy turystów, dla bezpieczeństwa spięte linami i prowadzone przez przewodników, przemierzają Styggebrean, spiesząc na szczyt. Co prawda w tej części lodowca szczelin prawie nie ma, ale uprzęż i liny dodają smaczku i gdy wreszcie zostaną rozwiązani i wpuszczeni na wierzchołek, cieszą się jak małe dzieci i machają radośnie chorągiewkami, choć pokonali różnicę wysokości wynoszącą zaledwie 620 m.