środa, 9 marca 2011

Syberia za grosze - 14

Mmmmm... pięknie pachnie. Na dodatek to polska kiełbasa. Nieważne, że wiele tysięcy kilometrów od rodzinnego kraju. Polska wieś na Syberii,  polski rzeźnik (konsul ściągnął go naprawdę znad Wisły), polski apetyt... Niestety frykasy przygotowywane były wyjątkowo na hucznie obchodzone stulecie wsi. Codzienność nie pachniała tak pięknie. Powiem więcej ona śmierdziała jak wszyscy diabli! Przed wyjadem postanowiłem, że będę sypiał w miejscowych chatach i stołował się u ludzi, których spotkam. Uważałem, że tylko w ten sposób można naprawdę poznnać tubylców, ale czym dalej od szosy, dalej od cywilizacji, tym bardziej zaczynał mi się podobać mój maleńki namiocik i cokolwiek do jedzenia, byle wyprodukowane daleko stąd i szczelnie  zapakowane w metalową puszkę.
Sklepy owszem są, no może nie sklepy, ale małe izby wydzielone w drewnianych chatkach niepodobne nawet do naszych sklepików z czasów głębokiej komuny. Kiełbasa była, a jakże, ale żeby ją zjeść i nie wrócić w plastikowym worku, musiałbym wypijać do każdego posiłku chyba z litr wódki, a ja jestem przywiązany do mojej wątroby i nie lubię jej przeciążać. Tam więc, gdzie warunki sanitarne były znośne, zwłaszcza nad Bajkałem, kupywałem ryby - najczęściej przyrządzane na setki sposobów Omule - mmmm palce lizać, ba nawet zdarzało mi się jadać banany. A dalej? No cóż spróbowałem ryb z puszki,  można kupić takowe i... zrezygnowałem dość szybko. Dlaczego? Mam trzy warianty odpowiedzi.
1. Miałem szczęście kupić jakieś gatunki ryb, które smakiem i konsystencją różniły się od wszystkich jadanych wcześniej. 2. W czasie podróży stałem się zbyt wybredny. 3. To, co kupiłem w puszkach było podobne do zmielonych rybich wnętrzności zalanych olejem.Nie jestem chyba zbyt wytrwały, bo po drugiej czy trzeciej próbie poddałem się i zacząłem szukać alternatywy dla rybnych konserw i o dziwo znalazłem! Konina, tak to jest to! Może nie rozkosz dla podniebienia, bo dość twarda i żylasta, ale gdy bardzo wysiliłem wyobraźnię, przypominała gotowaną wołowinę i przyprawiona była całkiem nieźle. To była moja codzienność kulinarna. Owszem zdarzały się święta np. zaproszenie na pyszny obiadek i kolację, do polsko-rosyjskiego małżeństwa mmmm... palce lizać. A przy okazji i tradycyjna bania - taka opalana drewnem z brzozowymi rózgami, do pobudzenia krążenia na plecach. A potem? No cóż... znów namiot, konina, namiot, konina, namiot, konina...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz